Kraków. Plac Wolnica. Tu w Muzeum Etnograficznym kupiłam niewielką książeczkę „Pytania do źródeł. Roman Reinfuss”. Publikacja zwiera artykuły profesora publikowane w „Tempie Dnia” w 1935 roku zebrane w tematyczne cykle: „Na nartach po Łemkowszczyźnie” oraz „Rowerem po Łemkowszczyźnie”. Opisywane zakątki uznawane wówczas za „egzotyczne” i „legendarne” ukazują pełne przygód wędrówki Reinfussa odbyte w 1934 roku w okolicach Jasła, Gorlic, Grybowa, Piwnicznej, Żegiestowa i Krynicy. Nie zabrakło i przygód w Łabowej i Uhryniu.

Dla mieszczuchów, jakimi byli Reinfuss i jego towarzysz podróży Mietek, zwiedzane okolice były tak odmienne, że przecierali oczy ze zdumienia na ich widok, wydawało im się, że były to miejsca „gdzie nie stanęła dotąd noga miejskiego człowieka”. Opozycja – człowiek miejski contra człowiek wiejski jest osią rozwazań. Ten ogląd zaważył na sposobie opisu i opiniach. Ze współczesnego punktu widzenia Reinfuss zobaczył zacofane i mało cywilizowane okolice, które wzbudziły w nim zdumienie, zaskoczenie, krytycyzm, sarkazm, a czasem i protekcjonalny śmiech pomieszany z zainteresowaniem badacza i naukowca. Oceny są zatem ferowane z góry, z pozycji „lepszego”. Reinfuss spotyka na swojej drodze pracowitych Rusinów, bywa w kurnych chatach, jak i w domach bogatszych mieszkańców. Poznaje ubiory, zwyczaje, pożywienie, narzędzia i rzemiosło. Nie jestem przekonana, czy te opisy są rzetelną relacją z wędrówek, czy tylko swobodnym i dowcipnym reportażem mającym zachęcić turystów do wędrówek po Łemkowszczyźnie, która jawi się jako zacofany, choć piękny zakątek.

Prof. Roman Reinfuss (1910-1998) – etnograf, znawca polskiej sztuki ludowej i etnografii Karpat. W latach 1944–1946 profesor UMCSLublinie, od 1946–1949 profesor na Uniwersytecie we Wrocławiu, a w latach 1946–1980 kierownik Pracowni Sztuki Ludowej w Instytucie Sztuki PAN. W pobliskim Szymbarku w 2010 w 100. rocznicę urodzin profesora na terenie znajdującego się tam Skansenu Wsi Pogórzańskiej odsłonięto jego pomnik (ławeczka) i skansen przyjął imię prof. Romana Reinfussa.

Wracając do wspomnianej publikacji, możemy zapoznać się z podróżami badawczymi prof. Reinfussa oraz jego dokonaniami. W 4 odcinku „Na nartach po Łemkowszczyźnie” w Beskidzie Krynickim znajduje się opowieść o noclegu w Łabowej (nazywanej błędnie przez Reinfussa Łakową) po zjeździe na nartach z Mochnaczki przez Hutę. Nocleg trafił się im na sołtystwie w Łabowej. W następnym dniu przez Maciejową, Składziste, Roztokę Małą Reinfuss z towarzyszem Mietkiem udali się w kierunku Wierchomli. Naturalnie bez GPS-u i innych współczesnych udogodnień. Pobłądziwszy jednak, znaleźli się niespodziewanie w Uhryniu, gdzie nocowali w kurnej chacie. Zdarzenie to było dla nich ekstremalnym przeżyciem. Warto przytoczyć dosłowny opis ich wędrówek i przygód w Łabowej i Uhryniu. W dorobku Profesora znajduje się wiele unikatowych fotografii. Kilka z nich wykonał w naszych stronach, które udostępniam za łaskawą zgodą Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Szkoda, że nie muzeum w Sanoku nie posiada zdjęć Profesora z Łabowej. Zachęcam wielce do przeczytania fragmentów reportaży z Łemkowszczyzny przytoczonych poniżej , gdyż są znakomicie napisane i pełne ciekawostek dotyczących Łabowej, Uhrynia i innych okolicznych wsi.

CUDNY ZJAZD DO MOCHNACZKI

Osobliwe uczucie. Ja stoję bez ruchu na szerokiej białej płaszczyźnie, a wieś z cerkwią, szkołą, gościńcem, pędzi na moje spotkanie. Dzieciaki wychodzące ze szkoły ryczą w niebogłosy: Narciary! Narciary!

Obiad jedliśmy w „historycznej” karczmie na Hutach (6 km od Krynicy), gdzie według podania wypoczywali niegdyś po trudach pracy zawodowej najsłynniejsi zbójnicy łemkowscy Sawka, Bajus, Czepiec. Dziś musi już być bezpiecznie, najlepszy dowód, że karczmarzem jest żyd.

ŁABOWA

Popołudnie mija jakoś bez wrażeń, mimo że natura jest ładna i urozmaicana. Wieczorem dotarliśmy do Łabowej. Jest to pół wieś, pół miasteczko. Szeroki rynek otoczony murowanemi parterowymi domkami i targ raz na dwa tygodnie.

Ludność przeważnie łemkowska, ale Polaków też musi być sporo skoro T.S.L. wybudowało dla nich osobny kościółek.

Nocowaliśmy u miejscowego bogacza Łemka, potomka dawnych sołtysów. W domu dobrobyt widać na każdym kroku, służby-rezydentów, co najmniej jak na folwarku. Gazdowie, choć ludzie prości, mają dużo towarzyskie ogłady. O zawrotnym wykwincie, jaki tam panował, niech świadczy fakt, że dostaliśmy osobny pokój i łóżka z materacami.

Następny dzień był dniem przygód. Zaczęło się od tego, że koło Maciejowej, Mietek przy jakiejś okazji machnął kozła i rozlał w plecaku spirytus do maszynki. Trzeba było z tego powodu wyrzucić cały zapas chleba.

Idziemy drogą, żeby kupić nowy, ale ani w Składzistem, ani w Roztoce Małej sklepu nie ma. Jest za to jakiś domorosły rzeźbiarz, bo co parę domów wisi na ścianie szafkowa kapliczka z pomalowanymi jaskrawo światkami. Wreszcie wieś się skończyła i weszliśmy w wąski kocioł zamknięty z trzech stron spadzistemi zboczami.

Było zimno, od rana nie mieliśmy jeszcze nic w ustach, więc trzeba było pomyśleć o obiedzie. Mietek, któremu w tak przykry sposób przypomniała się nasza kuchenka, uparł się, żeby na niej przygotować herbatę. Ustawił kuchenkę na pniaku, przyniósł wody z potoka i gotuje. Tymczasem mija 30 minut, a woda jak była zimna, tak została.

Mamy do Wierchomli około 13 km górami, godzina już druga po południu, a Mietek dolewa cierpliwie spirytusu i czeka z filozoficznym spokojem. Skończyło się na tem, że wypiliśmy trochę letniej wody z cukrem, zagryzając paprykowaną słoniną (od tego czasu nie znoszę widoku słoniny nawet na wystawie).

BŁĄDZIMY

Z naszego kotła trzeba było się wspiąć 600 m w górę, by dostać się na grzbiet, którym mieliśmy iść dalej. Droga była fatalna. Deski plątały się wśród krzaków, co utrudniało marsz zakosami, w końcu weszliśmy w taki gąszcz, że trzeba było narty zdjąć i iść pieszo. Śnieg był po pas. Na skraju lasu omal nie porwało mnie pędzące drzewo, które jakiś niewidoczny człowiek spuszczał w dół wąwozu.

Wdziewamy z powrotem  narty i po chwili  i po chwili znaleźliśmy pierwszy znak biało-czerwonego szlaku, wyznaczonego przez P.T.T. z Rytra na Jaworzynę (1116) i do Krynicy. Zaczyna się wspaniała jazda grzbietem. Posuwając się znakami, mijamy polany z zasypanemi śniegiem osadami, ścieżki leśne, pełne niespodziewanych zakrętów.

W końcu tak się stało, że w czasie jazdy straciliśmy obaj orientację. Tymczasem śnieg zrobił się niebieski, a las czarny. Rozkładam mapę, a Mietek przyświeca mi latarką. Mapa naturalnie nic nie pomogła, bo nie mogliśmy ustalić miejsca, gdzie jesteśmy. Ruszamy więc przed siebie w nadziei, że znajdzie się jakaś boczna droga, którą zjedziemy do wsi.

Jest już całkiem ciemno, śnieg pada dużemi płatami, a droga wciąż się wznosi. Po jakimś czasie mówię:

– Trzeba złazić w dół!

Mietek udaje początkowo, że nie dosłyszał, wreszcie mówi sentencjonalnie:

– Droga jest po to, żeby nią chodzić.

– Racja! Ale wsi na szczycie nie znajdziesz, a to jest droga grzbietowa!

Szkoda mówić. Mietek chce nocować w szałasie przy ognisku i dlatego najsłuszniejsze argumenty zupełnie go nie wzruszają. Wpadam na genialny pomysł.

– Losujemy! Jeżeli wyciągniesz zapałkę z główka, schodzimy w dół. Jeżeli bez główki, idziemy tutaj.

Po długim zastanawianiu się wyciąga zapałkę z główką. Nic dziwnego, bo obie zapałki podałem mu z główkami.

Schodzimy, wszystko jedno którędy, byle w dół. W dole musi być potok, a on zaprowadzi nas do wsi. Po ciemku jechać przez las nie można. Mietek czasem błyska latarką, ale światła trzeba oszczędzać. Potykamy się, zaczepiamy nartami o gałęzie, co chwile któryś z nas wpada w zaspę i wywraca się. Noc jest chłodna, ale my obaj zlani jesteśmy potem. O jedenastej pukamy do jakiejś chaty.

– Gazdo, można u was przenocować?

– Je! Ta misca jest u chyży dosyt.

– A jaka tu wieś?

– Uhryń.

Psiakr…, jesteśmy o godzinę drogi od Łabowej, z której wyszliśmy rano.

NOCLEG W UHRYNIE

Był najciekawszy ze wszystkich w ciągu całej wycieczki. Trafiliśmy do starej kurnej chaty, poczerniałej od dymu. Olbrzymi gliniany piec bez komina zajmował jeden kąt izby, w drugim stał warsztat tkacki (krosna), dookoła izby ciężkie ławy i łóżka. Pod powałą na półkach z okrąglaków suszyły się polana drzewa, obok grubych motków przędziwa.

Przy kopcącej lampie zgromadziła się grupka prządek. Na czoło wysuwają się trzy okazałe gracje. Rozmawiaj ze sobą szeptem i co chwila wybuchają śmiechem. Jedna z nich pluje przez zęby i stara się trafić do kierpca leżącego w odległości 3 metrów. Mimo że jest już późno, robota wre w całej pełni, do izby przybywają coraz nowi ludzie, dziewczęta i chłopcy, każde z kądzielą pod pachą i wiązką przędziwa. Przędą nie tylko dziewczęta, ale i mężczyźni. Stary gazda, widząc, z jakim zainteresowaniem przyglądam się robocie, kazał znieśc do izby komplet narzędzi tkackich, snowadła, motowidła, szarwały itp. Po niektóre nawet do sąsiadów posyłał.

Gaździna na naszą prośbę rozpaliła w piecu i teraz dopiero w blasku ognia zauważyłem czarne oko okopconego kotła, który zwisał na żelaznym haku nad paleniskiem. Dym pozbawiony ujścia zaczął się snuć po izbie. Ja i Mietek mamy łzy w oczach i zaczynamy kaszleć, gazda popatruje na nas z pewnym politowaniem. Jemu to nie zaszkodzi. Herbata miała zapach dymu, zresztą wszystko dookoła było nim przesiąknięte. Koło północy goście z kadzielami porozchodzili się, gazda wniósł dwa potężne snopy słomy, gaździna nakryła je płachtą. Dostaliśmy czystą poduszkę  i CZUCHĘ na nakrycie.

Czucha jest to długa brązowa opończa z długim kołnierzem z tyłu, który ozdobiony jest rzędem białych frędzli. Niegdyś była to niezbędna część garderoby każdego gazdy. Opowiadała mi raz jedna babina, że gdy jej obecny małżonek wrócił z Ameryki i chciał z nią ślub brać w miejskim ubraniu, nie zgodziła się: „Ja nie potrzebuję jakiegoś tam pana z miasta łem gazdę”. I musieli na gwałt pożyczać czuchy u sąsiada. Dziś naturalnie już mniej widuje się dawnych strojów ludowych, ale w każdym razie są one jeszcze w użyciu i nie spadły do rzędu rekwizytów teatralnych ubieranych na banderię, dożynki i inne oficjalne występy.

Rano kupiliśmy u gazdów dwa bocheneczki kleistego chleba pieczonego z owsianej mąki zmieszanej pół na pół z tartemi ziemniakami i wyruszyliśmy w drogę.

Mieliśmy znowu wdrapać się na ten grzbiet, gdzieśmy wczoraj pobłądzili i zejść w dół do Wierchomli. Był ładny słoneczny dzień, posuwaliśmy się powolutku do góry, bo wyczerpały się smary podchodowe i nart ślizgają się za każdym krokiem. Mietek jeszcze sobie jakoś radzi, ale ja wyglądam jak paralityk. Dookoła nas jak okiem sięgnąć wre po górach życie, słychać dźwięk dzwonków, odgłosy nawoływań, po niewidocznych dróżkach pną się w górę całe kolejki niskich saneczek wyładowanych nawozem. Z daleka sanki i konik wyglądają jak zabawki dla dzieci. Mietek zachwyca się PRACOWITOSCIA ŁEMKÓW i spokojem, z jakim znoszą ciężkie warunki, w których muszą wegetować.

Krosna Uhryń, 1934 (ŁX147)

Krosna tkackie Uhryń, 1934 (ŁX146)

Prządki Uhryń, 1934 (ŁX145)

„Gaździna na naszą prośbę rozpaliła w piecu”, wnętrze izby, Uhryń 1934 (ŁXIV204)

Stary dom Uhryń, 1934 (ŁXIV200)

Kapliczka w Składzistem, 1934 (ŁXI155)

Tekst: Celina Cempa©

Foto: Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku

Źródło: „Pytania do źródeł. Roman Reinfuss”, Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli w Krakowie, Kraków 2009


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

9 − pięć =