„Miałem okazję stanąć na pięciu kontynentach, odwiedziłem ponad 40 krajów” – z Damianem Gurbą – psychologiem, miłośnikiem gór pełnym fascynującej energii rozmawia Celina Cempa
Celina Cempa: Zacznijmy od przedstawienia się. Jesteś z pokolenia milenialsów (pokolenie Y). Sama pochodzę z pokolenie boomersów i odległość pokoleniowa ma dla mnie znaczenie. To wyznacza pewne standardy poznawcze. Jak sam siebie przedstawiłbyś w sposób pełny? Czy Twoje życie odbiega od typowego życia Twojego pokolenia?
Damian Gurba: Nigdy tak naprawdę nie czułem się częścią pokolenia Y, choć często bywam w ten sposób klasyfikowany. Różne źródła różnie wyznaczają ramy generacyjne — niektórzy badacze wskazują rok 1980 jako graniczny koniec Pokolenia X, inni przesuwają tę cezurę do 1985 roku. Mnie zdecydowanie bliżej do tej drugiej wersji. To właśnie z Pokoleniem X się utożsamiam — z jego sposobem myślenia, osadzonym w analogowej przeszłości, ale otwartym na cyfrową przyszłość.
Urodziłem się na tyle dawno temu, że doskonale pamiętam telewizory, w których obraz malowany był wyłącznie bogactwem odcieni bieli i czerni. Do wyboru były dwa kanały, a jeśli mnie pamięć nie myli, jeden z nich w poniedziałki rozpoczynał emisję dopiero po południu. Marzyłem wtedy o walkmanie — maleńkim cudzie techniki, który pozwoliłby mi nosić ze sobą ulubione melodie na kasetach magnetofonowych. Dziś rzeczywistość znacznie prześcignęła moje dziecięce fantazje — w jednym niewielkim urządzeniu mieszczą się nie tylko niemal wszystkie zasoby muzyczne świata, ale też aparat fotograficzny, telefon, notatnik i dostęp do odpowiedzi na pytania, które jeszcze kilka dekad temu wymagały wertowania tomów encyklopedii.
Czuję, że moje pokolenie jest swego rodzaju pomostem — łącznikiem pomiędzy światem boomersów a rzeczywistością millenialsów i kolejnych generacji. Wyrastaliśmy w epoce, kiedy świat nie był jeszcze „podłączony” — przynajmniej nie w sposób, w jaki funkcjonuje dzisiaj. Internet pojawił się później, powoli zdobywał przestrzeń, aż w końcu zadomowił się na dobre.
Ja sam długo pozostawałem „niepodłączony”, ale mimo to nie mam trudności z funkcjonowaniem w świecie cyfrowym. Korzystam z czytników ebooków, choć najważniejsze książki chcę mieć na półce — papierowe, fizyczne, namacalne. Moja biblioteczka jest dla mnie powodem do dumy — to nie tylko regały z książkami, to mój intymny krajobraz, immanentny składnik mnie.
Na co dzień używam nowoczesnych narzędzi — edytorów tekstów, arkuszy kalkulacyjnych, komunikatorów.
Ale gdy naprawdę potrzebuję coś przemyśleć, uporządkować myśli, dojść do czegoś ważnego — sięgam po kartkę papieru i długopis, coraz rzadziej pióro, ale nigdy ołówek. Nie wiem, czy to sentyment, czy potrzeba trwałości — zapisania czegoś na serio, bez możliwości łatwego wymazania.
Korzystam z mediów społecznościowych, mam swoje konta, ale nie traktuję ich jako przestrzeni koniecznej do życia. Nie jestem ich przeciwnikiem, ale lubię bywać offline. Cenię ciszę, „analogowość”, spotkania bez pośpiechu. Wierzę w wartość pracy, rozwijania się, w sens konsekwencji i zaangażowania.
Czy moje życie odbiega od typowego przedstawiciela mojego pokolenia? To pytanie, na które trudno mi odpowiedzieć. Pewnie dlatego, że z tyłu głowy mam to podszyte czułością przekonanie o własnej wyjątkowości. O tym, że moje życie jest nieco inne — bo jest moje. Że choć może przypomina historie moich rówieśników, to jednak to ja jestem jego autorem, to ja nadaję mu ton, tempo i kierunek.
Gdy rozglądam się wśród znajomych, widzę, że różnimy się celami, ścieżkami, wyborami, ale często łączy nas wspólny mianownik — dążenie do sukcesu. Rozumianego na różne sposoby. Dla jednych będzie to sukces materialny, dla innych zawodowy, naukowy, rodzinny, małżeński. Ja dorzuciłbym do tego jeszcze sukces osobisty — ten pozazawodowy, związany z poczuciem sensu, spełnienia i zgodności ze sobą. Tego sukcesu życzę sobie i moim bliskim — bez względu na to, z jakiego pokolenia pochodzimy.
CeCe: Czym zajmujesz się zawodowo i czy jesteś spełniony w zawodzie psychologa, psychoterapeuty i coacha?
D.G.: Gdy jestem pytany o zawód, czy przedstawiam się w kontekstach zawodowych, mówię po prostu: „jestem psychologiem”. Choć formalnie jestem magistrem psychologii, to mam nadzieję, że z czasem ten tytuł zmieni się na kolejny — nie tylko w sensie akademickim, ale i rozwojowym. To zawód, w którym „bycie w procesie” nie jest pustym frazesem, ale codziennością.
Co ciekawe, zawód psychologa nie był moim marzeniem z dzieciństwa, ani nawet pierwszym wyborem przy składaniu dokumentów na studia. A mimo to — albo właśnie dlatego — czuję, że to jest moje miejsce.
Psychologia przyszła do mnie nie jako spełnienie młodzieńczej fantazji, ale jako decyzja dojrzała, świadoma i przemyślana. Z czasem stała się zawodem, w którym naprawdę się odnajduję.
Lubię ogrom możliwości, jakie ze sobą niesie. To przestrzeń, w której można łączyć refleksyjność z praktycznością, naukę z empatią, słuchanie z działaniem.
Moje pierwsze zawodowe kroki w obszarze usług pomocowych stawiałem w coachingu. I chociaż nieczęsto mówię o sobie „coach” — również ze względu na to, jak w Polsce postrzega się ten zawód — to muszę przyznać, że to właśnie coaching był moim pierwszym nauczycielem kontaktu z drugim człowiekiem w roli wspierającej. Dzięki niemu nauczyłem się uważności, obecności i pokory wobec procesu zmiany. Rozumiem, skąd biorą się stereotypy wokół coachingu — brak standardów, powierzchowność, importowane kalki z amerykańskich schematów — ale nie chcę się nad tym rozwodzić. Wolę mówić o doświadczeniach, które miały sens, i które mnie ukształtowały.
Psychoterapia to z kolei mój plan na później. Już teraz zdobywam wiedzę, kompetencje i doświadczenie praktyczne w tym obszarze, ale nie nazwałbym siebie jeszcze psychoterapeutą w pełnym tego słowa znaczeniu. To droga, którą kroczę z pokorą i zaufaniem, że przyjdzie właściwy moment. Praca w gabinecie, na pełen etat, to plan na „za kilka lat”. Chcę dojść do tego miejsca nie tylko formalnie przygotowany, ale też wewnętrznie gotowy. Psychoterapia to dla mnie coś więcej niż zawód — to odpowiedzialność i zobowiązanie wobec drugiego człowieka.
Czy jestem spełniony w tym, co robię? Myślę, że tak — na tyle, na ile można mówić o spełnieniu w drodze, która się wciąż toczy. Mam poczucie sensu i kierunku. Widzę, jak to, co robię, realnie wpływa na innych i mnie samego.
To daje mi satysfakcję, ale i motywuje do dalszego rozwoju. Zawód psychologa uczy mnie cierpliwości — wobec innych i siebie — a także tego, że nie każda odpowiedź musi przyjść od razu. Czasem sama obecność, uważność i gotowość do słuchania są wystarczające.
CeCe: Znany jesteś ze swoich (wielokrotnie podkreślanych) wypiętrzonych pasji. Sam je konsekwentnie tak nazywasz. Jedno ze znaczeń tego słowa oznacza „wznieść się ponad czymś”. Ciekawi mnie, nad czymś się wznosisz lub chcesz się wznosić? Rozumiem, że owo wypiętrzenie rozumiesz na swój sposób. Czy jest to tylko zgrabna frazeologia, czy ma drugie dno?
D.G. Przyznam szczerze, że nie pamiętam dokładnie, skąd wziął się pomysł na hasło „psycholog z wypiętrzonymi marzeniami”. Być może powstało spontanicznie, jako gra słów, być może z potrzeby uchwycenia czegoś, co czułem, ale nie potrafiłem jeszcze nazwać. Z czasem jednak zyskało dla mnie głębsze znaczenie i przestało być tylko zgrabną frazeologią.
Słowo „wypiętrzenie” kojarzy mi się przede wszystkim z procesami orogenezy — górotwórczymi siłami, które działają powoli, ale nieustannie, prowadząc do powstawania czegoś trwałego, imponującego, niekiedy wręcz majestatycznego. Dla mnie to piękna metafora dla marzeń. Marzenia bowiem często zaczynają się gdzieś głęboko — jak tektoniczne płyty — a z czasem, poprzez nacisk, wytrwałość i czas, mogą stać się czymś rzeczywistym, czymś widocznym na mapie mojego życia.
„Wypiętrzone marzenia” to nie tylko hasło — to sposób myślenia o tym, co mnie porusza. W moim rozumieniu, to marzenia, które nie są jedynie efemeryczne i ulotne. To te, które — jeśli dobrze się przyjrzeć — mają potencjał stać się celami.
I tutaj ujawnia się chyba moje zawodowe skrzywienie: bardzo jasno oddzielam marzenia od celów. Marzenie pozostaje w sferze możliwości, tęsknoty, inspiracji. Cel zaś to już coś zoperacjonalizowanego, co można zaplanować, rozłożyć na etapy, do czego można się realnie zbliżać.
Oczywiście, nie każde marzenie musi (ani powinno) stać się celem. Czasem zostają marzeniem na zawsze — i w tym też jest wartość. To one przypominają mi, że nie wszystko w życiu trzeba osiągać, mierzyć, realizować. Niektóre rzeczy warto po prostu mieć — jako azymut.
Góry są dla mnie symbolem tych właśnie wypiętrzonych marzeń. Kiedyś miałem tendencję do ich romantyzowania, do powtarzania cytatów o górach jako „ucieczce od nieszczęść współczesnego świata”. Do dziś mam słabość do takich zdań. Jednym z bliskich mi fragmentów jest myśl Fromma, że niepewność jest „niezbędnym warunkiem, który zmusza człowieka do poznania swoich możliwości”. W górach można tej niepewności doświadczyć na wiele sposobów — fizycznie, psychicznie, duchowo.
Ale najważniejsze dla mnie jest to, że góry nie wznoszą mnie ponad nic ani nikogo. Raczej pozwalają mi stanąć obok. Złapać dystans. Zobaczyć siebie i świat z innej perspektywy. Są dla mnie przestrzenią refleksji, spotkania ze sobą, bycia poza zgiełkiem, bez potrzeby oceniania. Mają dla mnie wymiar niemal transcendentny — nie religijny, ale głęboko duchowy. To tam czasem lepiej rozumiem, kim jestem, a kim nie muszę być.
„Wypiętrzone marzenia” to więc nie tyle chwytliwa etykieta, co sposób, w jaki próbuję patrzeć na świat i siebie w nim — z uważnością, ale i z nadzieją, że niektóre marzenia naprawdę mogą się ukształtować w coś trwałego.
CeCe: Pokolenie moich rodziców pomysł wspinania się na wzgórze tylko po to, aby się na nie wspiąć, uznawało za lżejszą odmianę obłędu. Dla Twojego pokolenia takie chodzenie nie jest li tylko po to, by przemieścić się z punku A do B, ale jest to świadomy akt kulturowy. Jakie masz zdanie na taki rodzaj aktywności? Czy szukasz idealnego stanu, w którym umysł, ciało i świat spotykają się ze sobą? A może jest to okazja osadzenia się we własnym ciele i w świecie bez konieczności zajmowania się nimi i okazja na swobodne myślenie? Jestem ciekawa Twoich przemyśleń.
D.G. W mojej rodzinie nie było — i w zasadzie nadal nie ma — tradycji górskich przechadzek bez wyraźnego celu. Góry, rozumiane jako przestrzeń dla samej tylko obecności, kontemplacji, poznawania siebie, nie były obecne w krajobrazie mojego dzieciństwa.
Moja przygoda z górami miała więc w sobie coś z młodzieńczego buntu — nie przeciwko komuś, ale raczej dla czegoś. Dla doświadczenia, które trudno opisać słowami, a które nie daje się zmierzyć w żadnej znanej mi kategorii produktywności. W oczach bliskich mogło to wyglądać jak „marnowanie” czasu, zasobów i energii — bo przecież nie przynosiło to żadnych wymiernych efektów. Ale właśnie to „niewymierne” stało się dla mnie źródłem wartości.
Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj góry są modne. To atrakcyjne hobby, które dobrze prezentuje się w social mediach. Mamy prawdziwy zalew górskich treści: zdjęcia, blogi, filmy, książki, przewodniki. I warto pamiętać, że za tą modą stoi też ogromny przemysł: odzież outdoorowa, gadżety, noclegi, agencje, przewodnicy, wydarzenia podróżnicze — chodzenie po górach to już nie tylko aktywność, ale też część całej kultury konsumpcyjnej. To nie jest zarzut — sam korzystam z wielu jej udogodnień — ale staram się, żeby nie przesłoniła mi istoty tego, co naprawdę mnie tam przyciąga.
W górach łatwiej mi po prostu być. Zatrzymać się. Odłączyć. Nie sprawdzam powiadomień, nie przeglądam wiadomości, nie analizuję kalendarza. Nie słucham podcastów ani audiobooków, jak mam w zwyczaju podczas biegania na „nizinach”. Zamiast tego słucham ciszy. A cisza — szczególnie dziś — potrafi być trudna. Bywa niewygodna, nawet niepokojąca. Ale w tej niewygodzie jest coś niezwykle cennego: powrót do siebie. Przypomnienie sobie, że życie nie składa się tylko z danych do przetworzenia, informacji do zapisania, treści do skonsumowania. Że ma w sobie warstwę, której nie da się nazwać — ale można ją poczuć właśnie tam, w oddechu pod górę, w zmęczeniu mięśni, w szumie drzew.
Góry uczą mnie również samotności. Nie tej smutnej, lecz tej głębokiej, prawdziwej. Lubię samotne wędrówki, idę w swoim tempie, ze swoimi myślami i własnymi zachciankami. Mam wtedy przestrzeń na wszystko, co się we mnie pojawia — zachwyt, ekscytację, ale też bezsilność, strach, rozczarowanie. Bo góry to nie tylko estetyka i widoki. To również emocje — czasem niełatwe, ale ważne. To momenty, kiedy stajesz sam wobec granicy: swojego ciała, swoich myśli, swojej wytrzymałości.
Czy szukam wtedy idealnego stanu, w którym umysł, ciało i świat spotykają się w harmonii? Może czasami. Ale częściej po prostu
(…) chcę spotkać siebie — nieidealnego, nieprzygotowanego, czasem zmęczonego, ale prawdziwego. I to spotkanie ma dla mnie wartość większą niż jakikolwiek cel do odhaczenia.
CeCe: To podoba mi się – chcę spotkać siebie – nieidealnego, ale prawdziwego. To jest niezmiernie prawdziwe i trafne. Dla uporządkowania i zobrazowania jednak swojej górskiej wypiętrzonej pasji, czy mógłbyś posegregować i podsumować swoje dotychczasowe działania w poznawaniu świata i gór? (jakie projekty zrealizowałeś, na ilu kontynentach byłeś, w ilu państwach, pasmach górskich itp.).
D.G. Pewnie dla wielu góry i tabelki nie idą w parze. Ale dla mnie, to właśnie w porządkowaniu, zestawieniach i listach odnajduję dodatkową przyjemność z górskiej pasji. Na moim komputerze można znaleźć całe foldery z „koronami” – mniej i bardziej popularnymi, bardziej i mniej sensownymi. To trochę jak kolekcjonowanie znaczków, ale zamiast kopert – są szczyty.
Zaczęło się niewinnie – od książeczki GOT, w której pieczątki ze schronisk były dowodem przejścia od punktu A do punktu B. Dla dzieciaka zafascynowanego mapami, to był konkret – namacalny dowód, że się było, że się przeszło. Z czasem, ta zabawa przerodziła się w potrzebę zdobywania kolejnych punktów, szczytów, pasm.
Pierwszą poważną „koroną”, jaką postanowiłem zdobyć, była Korona Gór Polski – 28 najwyższych szczytów poszczególnych pasm. Zaczęło się od Radziejowej w Beskidzie Sądeckim, jeszcze pod koniec lat 90. Przez kilka lat szło to dość sprawnie, ale potem przeprowadzka do Lublina nieco oddaliła mnie od gór. Projekt na chwilę przycichł. Finalnie ukończyłem Koronę w 2016 roku.
Kolejnym naturalnym krokiem była Korona Europy – czyli najwyższe punkty wszystkich europejskich państw. Projekt ciekawy, choć szybko zorientowałem się, że bardziej niż kompletowanie całości, interesuje mnie samo poszukiwanie. Zacząłem więc przyglądać się mniej znanym klasyfikacjom. I tak trafiłem na pojęcie minimalnej deniwelacji względnej (MDW), czyli wybitności szczytu. To takie techniczne podejście do gór, które nagle okazało się fascynujące – bo nie chodzi tylko o wysokość bezwzględną, ale o to, jak bardzo dany szczyt dominuje nad otoczeniem. Inna optyka, inne zestawienia, inne wyzwania.
Z czasem zauważyłem, że niemal każda korona budzi kontrowersje – i nie chodzi tu nawet o to, kto był pierwszy albo kto szybciej, ale o sam skład listy. Niby prosta rzecz – lista szczytów – a jednak każde takie zestawienie ma swoją historię, błędy, lokalne spory. Przyznaję, że lubię te niuanse.
Statystycznie – na dziś, czyli kwiecień 2025 roku –
miałem okazję stanąć na pięciu kontynentach, odwiedziłem ponad 40 krajów.
Ile pasm górskich? Trudno powiedzieć, bo to zależy od przyjętej systematyki. Choćby wspomniana Korona Gór Polski – 28 szczytów, które mieszczą się w zaledwie trzech większych pasmach. Na koncie mam także Koronę Karpat i Koronę Polski.
Realizuję obecnie kilka projektów. Korona Wulkanów – młodsza siostra Korony Ziemi – oraz autorski pomysł: 3×49 MDW – czyli 49 najwybitniejszych szczytów w Polsce, Europie i na świecie. Realnie – ukończenie listy polskiej jest na wyciągnięcie ręki (został mi jeden szczyt), europejską traktuję jako ambitne, ale osiągalne wyzwanie, natomiast lista światowa… no cóż – to marzenie raczej niż plan. Ale lubię do niej zaglądać. Patrzeć, planować, inspirować się. Bo każdy z tych szczytów to nie tylko punkt na mapie, ale historia, klimat, logistyka, emocje.
Ostatnio, widząc, że polską 49-tkę mam już prawie zamkniętą, zacząłem zbierać dane do kolejnych „bliskich” zestawień: 49 najwybitniejszych szczytów Tatr oraz Słowacji. I tak z 3×49, robi się 5×49 MDW.
CeCe: Zdobywasz szczyty. Który wspominasz najmilej?
D.G. Przelatuje mi całe mnóstwo szczytów – i co ciekawe, niekoniecznie tych najwyższych czy najbardziej wymagających.
To, co zapada w pamięć, to często chwila, światło, cisza, albo towarzystwo – a nie konkretna wysokość na mapie.
Lubię wracać myślami do zachodu słońca na słowackim Krywaniu – z niebem jak z akwareli i cichym ruchem chmur. Albo wschód na Teide, na Teneryfie – taki nie do końca legalny. Nie załapałem się na pulę pozwoleń na wejście, ale pracownik w biurze rzucił mimochodem, że jeśli pojawię się wystarczająco wcześnie… może nie będzie nikogo przy bramkach. I tak się stało. Byłem tam sam, w pierwszych promieniach wschodzącego słońca.
Andy, na granicy Chile i Argentyny, wspominam przez ich kolory – miękkie, ciepłe światło wieczoru rozlewające się po surowych zboczach. Albo Beskid Sądecki – wiosną, kiedy kwitły czereśnie i pachniało mokrą trawą. I oczywiście Kilimandżaro – mój pierwszy pięciotysięcznik. Ważny, bo symboliczny – to był powrót w góry po kilkuletniej przerwie. Wschód słońca na szczycie był wtedy jak nowy początek.
Każdy z tych momentów miał w sobie coś, co sprawia, że do dziś, nawet mimo upływu lat, potrafię je przywołać – nie tylko obrazem, ale i uczuciem.
CeCe: Dużo podróżujesz. Gdzie i co najbardziej Cię zachwyciło?
D.G. Każde miejsce coś we mnie zostawia, są jednak obrazy i chwile, które wyjątkowo mocno zapisały się w pamięci.
Podwodne życie na Malediwach – to było jak zanurzenie się w inny świat. Mnogość kolorowego życia tuż pod powierzchnią – koralowce, ławice ryb przesuwające się niczym żywe mozaiki, leniwie płynące żółwie, które zdawały się kompletnie nie przejmować moją obecnością. I rekiny – wciąż w ruchu, bezgłośne, jakby z innego wymiaru.
Laguna Verde na Atacamie – tam urzekł mnie kolor wody, nierealny, jak z bajki. I cisza pustyni, gdzie horyzont nie ma końca, a szczyty gór niczym scenografia otaczają ten surrealistyczny pejzaż.
W ogóle pustynie i miejsca odludne mają dla mnie szczególne znaczenie. Jest coś hipnotyzującego w samotnej drodze, wijącej się jak cienka nitka przez pustkowie. Coś pierwotnego.
Północ również pociąga – Nordkinn, najdalej na północ wysunięty kraniec Europy, zanurzony w białych nocach, kiedy niebo nie gaśnie. Mało kto tam dociera, bo w powszechnej świadomości to Przylądek Północny jest „tym miejscem”. A to nieprawda – jedna z wielu informacji, które się przyjęły, choć nie do końca są zgodne z rzeczywistością.
Zupełnie innego rodzaju zachwyt to Hallstatt w Austrii – miejsce jak z obrazka. Spędziłem tam Wielkanoc wiele lat temu i do dziś noszę w sobie ciepło tamtego czasu. Dziś stało się popularne, trochę zbyt popularne – i chyba właśnie dlatego nie chcę tam wracać. Chciałbym, żeby ten obraz pozostał taki, jaki zapisał mi się wtedy.
Nie wiem, czy to zachwyt, czy raczej rodzaj refleksji, ale mam też ambiwalentny stosunek do górskich tras samochodowych. Z jednej strony – zachwyt nad krajobrazem, wygoda i szybkość. Z drugiej – jakiś zgrzyt. Bo jest coś nieadekwatnego w tym zestawieniu – dzikość gór i warkot silnika.
Świat zachwyca w sposób różnorodny – czasem barwą, czasem ciszą, czasem tym, co wokół, a czasem tym, co budzi się we mnie.
CeCe: Pięknie to podsumowałeś. Czy kolekcjonujesz coś ze swoich podróży? Czy są to wyłącznie zbiory w wymiarze duchowym, czy również coś materialnego?
D.G. Przede wszystkim zdjęcia – ale z góry zaznaczam, jestem amatorem. Nigdy nie uczyłem się fotografować, po prostu noszę aparat albo telefon i rejestruję momenty, które coś we mnie poruszyły.
Zdjęcia są często jedynym, w miarę wiernym zapisem danej chwili. Bo wspomnienia… te żyją własnym życiem.
Z czasem kolory bledną lub przeciwnie – nasycają się emocjami. Obrazy w głowie zmieniają światło, skalę, a nawet ludzi. A potem patrzę na fotografię i widzę zupełnie inną historię niż ta, którą sobie przez lata opowiadałem.
Od początku mojej podróżniczej drogi robię też notatki. Czasem krótkie zapiski, czasem dłuższe teksty. I zawsze mnie zaskakuje, gdy po czasie do nich wracam – co wtedy było ważne, na co zwracałem uwagę, co postanowiłem zapamiętać.
Świetnym przykładem jest Meksyk – zaraz po powrocie mówiłem, że nie chcę tam wracać, że dobrze być z powrotem. I nadal nie planuję powrotu… ale coraz częściej myślę o tych kilkunastu dniach jako o jednej z najbardziej ekscytujących podróży. Tak to działa – dystans zmienia perspektywę.
Zbieram też – symbol absolutnego podróżniczego kiczu – magnesy na lodówkę. Staram się wyszukiwać ręcznie robione, unikatowe, choć to coraz trudniejsze. Czasem się nie udaje i wracam z kolejną „chińszczyzną”, ale co zrobić – kolekcja ma swoje prawa. Poza tym – monety. „Miedziaki” z danego kraju – może to sentyment z dzieciństwa, bo wtedy zbierałem monety na poważnie.
Kiedyś przywoziłem więcej pamiątek – lampki, talerzyki, kubki… wszystko to, co teraz dzielnie walczy z kurzem. Ostatnio się pilnuję – z Kolumbii przywiozłem tylko zapas kawy. I jestem z siebie dumny.
CeCe: Wiem, że prowadzisz w sieci swoje strony, portale. Możesz je przybliżyć? Gdzie możemy poczytać, „zobaczyć” Twoje podróże i rozważania na ich temat?
D.G. Przede wszystkim prowadzę bloga na stronie psychologwgorach.pl – to takie moje wirtualne schronisko, w którym można znaleźć kilka tekstów z różnych etapów górsko-podróżniczego życia. Przyznaję jednak, że od dłuższego czasu nie pojawiają się tam nowe artykuły. Strona czeka na aktualizację, ale ciągle coś innego wysuwa się na pierwszy plan – coś ważniejszego, ciekawszego, bardziej pilnego… Może też dlatego wróciłem do pisania tradycyjnego – papier, długopis, notatnik. W szufladach mam luźne kartki z zapiskami, porozrzucane myśli, wspomnienia i drobne rady na kolejne wyprawy.
Pisałem od samego początku – na początku były daty, trasy, liczby. Później pojawiły się emocje, refleksje, jakieś przemyślenia. Czasem drobne zachwyty, czasem zgrzyty. Taki osobisty dziennik, który nigdy nie miał być tylko zbiorem sukcesów.
Zdjęcia? Trochę można znaleźć na Instagramie. Ale jeśli mam być szczery – najczęściej używam Facebooka. Góry i podróże to dla mnie coś więcej niż tylko obraz – to też dźwięk, słowo, cytat, muzyka, artykuł, czasem film. Facebook pozwala mi to wszystko łączyć.
W zeszłym roku wydałem swój pierwszy kalendarz ścienny – każdy miesiąc to inne zdjęcie, inny klimat, inna opowieść. Marzy mi się, by kalendarz stał się medium, przez które będę mógł pokazywać nie tylko miejsca, ale też sens, emocje i kontekst moich wypraw. W tym roku planuję kolejną edycję – wierzę, że będzie jeszcze ciekawsza, dojrzalsza i bardziej osobista niż ta pierwsza.
CeCe: Jesteś oczytanym i obytym człowiekiem. Obywatelem świata. Co ułatwia Ci podróże? Co utrudnia? Czy bycie psychologiem w tym pomaga?
Dziękuję. „Obywatel świata” brzmi dumnie –
ja siebie raczej widzę jako ciekawskiego wędrowca, który lubi patrzeć, słuchać, a jeśli pojawi się ku temu sposobność – zadać pytanie. To właśnie ciekawość ułatwia mi podróżowanie.
Nie potrzebuję znać lokalnego dialektu ani mieć precyzyjnie zaplanowanej trasy – wystarczą otwarte oczy, trochę uważności i serdeczności.
Wiedza psychologiczna jest pomocna, szczególnie kiedy pojawia się bariera językowa – wtedy mogę świadomie sięgnąć po coś bardziej uniwersalnego: komunikację niewerbalną. Mimikę, gesty, ton głosu, postawę. To są narzędzia, które działają w każdym zakątku świata – jeśli tylko potrafimy z nich korzystać.
W podróżach – szczególnie w górach – odnajduję ciszę i porządek, których czasem na co dzień brakuje.
A jednocześnie zbieram tam mnóstwo materiału do pracy – ale nie w sensie notatek do wykładu, tylko żywego doświadczenia. Emocji, reakcji, obserwacji, które później pojawiają się w rozmowach w gabinecie albo na sali szkoleniowej.
Bo podróż to przecież nie tylko przemieszczanie się po mapie. To kontakt z innością, z nieznanym. To konfrontacja z samym sobą – ze swoimi granicami, nawykami, przekonaniami. I to chyba jest dla mnie najciekawsza część.
CeCe: „Komu w drogę, temu teraz” – napisał Edward Stachura w „Fabula rasa”. Jakoś pasują mi do Ciebie te słowa, które sugerują natychmiastowość wykonania, ale chyba naiwnie wyobrażam sobie, że wstajesz, pakujesz się i jedziesz. Jak wyglądają przygotowania do wyprawy na szczyty?
Powyższy cytat rzeczywiście oddaje sens mojej prywatnej filozofii dobrego życia. „Komu w drogę, temu teraz” nie oznacza dla mnie bezrefleksyjnego rzucenia wszystkiego i wyjazdu na chybił trafił, ale raczej gotowość do zrobienia pierwszego kroku. Czasem bardzo małego, symbolicznego – ale zawsze koniecznego, żeby ruszyć naprzód.
Nie jestem typem, który przed wyprawą wertuje dziesiątki stron przewodników i analizuje każdą możliwą trasę. Zamiłowanie do geografii i ogólna ciekawość świata sprawiają, że najczęściej wybieram miejsca, które już od jakiegoś czasu „chodzą” mi po głowie. Nie są całkiem nieznane – raczej takie, które czekały w kolejce. I kiedy pojawi się możliwość – po prostu z niej korzystam.
Zazwyczaj dopiero na miejscu rozglądam się, co poza głównym celem wyprawy może stać się wartością dodaną. Czasem to spacer po lokalnym bazarze, czasem niepozorna przełęcz z widokiem na morze chmur. Nie planuję tego wcześniej – zostawiam przestrzeń na przypadek.
Mój wyprawowy ekwipunek jest dość uniwersalny – pakuję się zazwyczaj dwa dni przed wyjazdem, czasem nawet krócej. Zaznaczam, że do tej pory moimi górskimi celami były szczyty nieprzekraczające siedmiu tysięcy metrów n.p.m., dostępne bez konieczności poruszania się po zaporęczowanych drogach czy z asekuracją linową.
To, co robię stale, niezależnie od wypraw, to dbanie o kondycję.
Kilka lat temu postanowiłem, że chcę być w takiej formie, by bez większego przygotowania być „zawsze” gotowym do górskiej akcji – do około sześciu tysięcy metrów. To daje mi dużą swobodę i niezależność – wiem, że jeśli pojawi się możliwość, to ciało da radę.
Najwięcej uwagi przed wyjazdem poświęcam apteczce i prowiantowi. Liofilizaty, wysokoenergetyczne przekąski, sól mineralna w tabletkach – trzeba je zamówić wcześniej. Apteczka natomiast to mój osobisty mikroprojekt – zmienia się, ewoluuje, rośnie. Czasem ktoś się z niej śmieje, ale na ostatniej wyprawie to właśnie dzięki niej udało mi się opanować potężne zapalenie gardła i wejść na szczyt.
Często bilety kupuję tydzień, czasem nawet kilka dni przed wylotem. Więc być może – Pani wyobrażenia o natychmiastowości wcale nie są tak bardzo naiwne.
CeCe: Człowiek Twojego pokroju ma zapewne i inne pasje?
D.G. Na pierwszym miejscu niezmiennie książki i muzyka. Czytam sporo, choć wciąż mniej, niż bym chciał. Ostatnimi czasy coraz częściej sięgam po audiobooki – pod warunkiem, że czyta je człowiek, z emocjami, z akcentami, z oddechem. Syntezatory mowy – choć technologicznie imponujące – nadal przypominają mi legendarne głosy z komunikatorów sprzed lat, i nie potrafię ich słuchać dłużej niż kilka minut.
Muzyka towarzyszy mi głównie w samochodzie – nie ma nic przyjemniejszego niż dobra droga i jeszcze lepszy dźwięk. Ale są też chwile, kiedy po prostu siadam w domu, zaparzam herbatę i zanurzam się w dźwiękach – niekoniecznie tych najnowszych. Ostatnio trochę odpuściłem koncerty – może to zmęczenie tłumem, może potrzeba głębszego kontaktu. Zamiast tego chętniej odwiedzam galerie sztuki i muzea. To jedna z moich nowszych pasji, taka dojrzalsza. 😉 Lubię, będąc gdzieś daleko, zajść do lokalnego muzeum, zobaczyć coś, co mnie zaskoczy, wzruszy, albo po prostu na chwilę zatrzyma.
Mam w sobie silną potrzebę uczenia się – formalnie i nieformalnie. Licencjat ze stosunków międzynarodowych, potem magisterka z psychologii, studia podyplomowe, kursy zawodowe. Wciąż gdzieś tam w planach mam doktorat – nie dlatego, że trzeba, tylko dlatego, że chcę. Zresztą, góry i podróże zrodziły się z tej samej ciekawości. W podstawówce byłem pewien, że zostanę nauczycielem geografii i historii. I choć droga potoczyła się inaczej, ta pasja nie wygasła – tylko zmieniła formę.
Interesuję się historią i polityką, ale to raczej tematy, które zachowuję dla siebie. Nie dlatego, że unikam rozmów, ale dlatego, że uważam je za zbyt złożone, by omówić je w pośpiechu czy przy okazji. Cenię sobie głębokie rozmowy, ale tylko wtedy, kiedy obie strony mają przestrzeń na słuchanie.
Filmy i seriale oglądam sezonowo – bez pośpiechu, bez „oglądania ciągiem” (od ang. binge-watchingu). Kilkanaście lat temu wyrzuciłem telewizor i uważam to za jedną z najlepszych decyzji w dorosłym życiu. To nie był bunt, raczej świadoma rezygnacja z nadmiaru. I dzięki temu częściej chodzę do kina – tam, gdzie seans jest rytuałem, nie tylko tłem do obiadu.
Pasja do filozofii i psychologii towarzyszy mi nie tylko zawodowo. Filozofię chciałem kiedyś studiować, ale wygrał pragmatyzm – życie. Mimo to, regularnie sięgam po teksty, które zmuszają do myślenia. I czasem długo nie dają spokoju.
Chciałbym też kiedyś lepiej poznać historię swoich przodków. Kim byli, jak żyli, skąd przychodzę. Czuję, że może tam być coś, co nadal rezonuje we mnie dziś – nieuchwytne, a jednak obecne.
Jestem aktywny fizycznie – głównie biegam, czasem basen, joga, rower w sezonie. Jak wspominałem wcześniej – chcę być w każdej chwili gotowy, by wyruszyć na dowolną górę z mojej długiej listy wypiętrzonych marzeń. Ta gotowość to forma wolności.
No i samochody. Uwielbiam prowadzić – szczególnie w nowym kraju, kiedy nie znam jeszcze dróg, ale wiem, że znajdę właściwą trasę. Wjechałem samochodem na ponad 5900 m n.p.m., przejechałem wiele spektakularnych tras – i górskich, i tych wijących się brzegiem oceanu. Motoryzacja to chyba jedyne hobby, które pojawiło się dość późno w moim życiu – ale może właśnie dlatego smakuje tak dobrze.
CeCe: Teraz zajmuje Cię Wulkaniczna Korona Gór. Ostatnio doczytałam w „internetach”, że zdobyła ją pani Ewa Wachowicz, znana celebrytka, Miss Polonia 1992. W styczniu zdobyła Mount Sidley, najwyższy wulkan Antarktydy – ostatni z siedmiu szczytów wulkanicznej korony planety Ziemia. Takiego wyczynu nie dokonała przed nią żadna kobieta. Czy już masz zdobyty ten szczyt? Ile za Tobą, a ile jeszcze przed Tobą wulkanicznych szczytów?
D.G. Na początku małe sprostowanie: Pani Wachowicz nie była pierwszą kobietą na Mount Sidley. Jako pierwsza zdobyła go Rumunka Crina „Coco” Popescu w 2011 roku — i to wraz z Włochem Mario Trimerim, jako pierwsi w historii. Nie zmienia to faktu, że sukces Miss Polonia z 1992 roku to świetny przykład determinacji i siły – szacunek!
Mój własny pomysł na zdobycie Wulkanicznej Korony Ziemi narodził się w 2022 roku. Początkowo założyłem sobie, że skompletuję wszystkie siedem szczytów w ciągu 5–6 lat. Brzmi dobrze na papierze, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała ten entuzjazm. Równolegle z planowaniem wypraw organizowałem całość jako projekt – szukałem sponsorów, prowadziłem promocję, trenowałem, a przy tym wszystkim starałem się prowadzić firmę i żyć życiem, które nie toczy się tylko wokół gór. Po roku zrozumiałem, że nie chcę, by pasja stała się kolejnym etatem.
Trochę się wtedy „obraziłem” na ten projekt, a tak naprawdę – na swój własny huraoptymizm.
Do tej pory zdobyłem trzy z siedmiu wulkanów: Kilimandżaro (Afryka), Pico de Orizaba (Ameryka Północna) i Ojos del Salado (Ameryka Południowa). Planuję kolejne trzy: Elbrus (Europa), Damavand (Azja) i Mount Giluwe (Australia/Oceania). Zostaje Mount Sidley – najwyższy wulkan Antarktydy.
Tu pojawia się bariera nie tyle wysokości, co… budżetu. Koszt wyprawy przekracza 200 000 złotych, co stawia tę górę w kategorii „marzeń wymagających sponsorów z innego świata”. Za tę samą kwotę można zrealizować kilka innych, równie wartościowych projektów podróżniczych i górskich.
Wciąż czuję, że Wulkaniczna Korona Ziemi jest w moim zasięgu — ale już nie za wszelką cenę. Nie chcę, by pasja musiała przebijać się przez tabelki w Excelu. Czasem lepiej nie zamykać historii, zostawić sobie otwarte drzwi. Może jeszcze wrócę na ścieżkę wulkaniczną. A może wybiorę inną drogę, równie gorącą i równie własną.
CeCe: Świat stoi otworem i korzystasz z tego faktu obficie. A jak tam Twoje podróże „swojaka po swojszczyźnie”? Masz na nie czas?
D.G. Świat rzeczywiście stoi otworem – i cieszę się, że mogę z tego korzystać. Ale nie uciekam od swojszczyzny. Wręcz przeciwnie – w ostatnich latach nauczyłem się odkrywać ją na nowo. Często bywa tak, że przy okazji zadań zawodowych
(…) podróżuję lokalnie – z miasta do miasta, z regionu do regionu. I wtedy pytam. Pytam uczestników moich zajęć, co polecają, gdzie spacerują po pracy, co ich zachwyca – i tak trafiam w miejsca, których nie znajdziesz w przewodnikach ani w rankingach z Instagrama. To są podróże w mikro skali – ale z wielką wartością.
Pandemia zmieniła rytm wszystkiego. Zamknęła granice, ale otworzyła we mnie potrzebę poszukiwań bliżej domu. I tak narodził się projekt Korony Polski – symboliczna, ale też bardzo realna próba wejścia na najwyższy punkt każdego z województw. To był piękny pretekst do poznania kraju od nowa. W tym roku udało mi się stanąć na dwóch ostatnich szczytach z listy.
Jeszcze wcześniej była Korona Gór Polski – moje pierwsze większe przedsięwzięcie górskie, które otworzyło drzwi do dalszych wypraw. W tym roku liczę, że zamknę kolejny rozdział – zdobycie 49 najwybitniejszych szczytów w Polsce. Został jeden.
Ale najważniejszym fragmentem mojej swojszczyzny jest Sądecczyzna. To tutaj dorastałem, tutaj miałem swoje pierwsze przygody, które dla chłopca w piątej klasie były epickimi ekspedycjami. Wspólnie z moim przyjacielem Tomkiem odkrywaliśmy góry, szukaliśmy źródeł Potoku Łabowczańskiego, jakbyśmy byli pierwszymi badaczami tych terenów. Podejmowałem próby wspinaczki, schodziłem do jaskiń – czasem z latarką, czasem z odwagą graniczącą z brakiem rozsądku. Raz nawet świętowałem urodziny biwakiem na dnie Jaskini Niedźwiedziej.
Sądecczyzna to dla mnie więcej niż miejsce – to stan ducha, romantyczna opowieść z czasów młodości. Ale nie wszystko da się zatrzymać. Coraz częściej, kiedy wracam, widzę zmiany – głośne grupy na quadach, wycinkę drzew, która zamienia szlaki w błotne koleiny, ścieżki przypominające trasy parków rozrywki. Nie chcę być tym, który narzeka na każdą zmianę – wiem, że świat idzie do przodu. Ale nie wszystkie zmiany są łatwe do przyjęcia. Coraz trudniej mi odnaleźć tu dawną ciszę, dzikość i poczucie, że to ja odkrywam, a nie jestem częścią ruchomego turystycznego spektaklu.
Mimo to – wracam. Bo to mój pejzaż wewnętrzny. I nawet jeśli z czasem trzeba zejść z głównych szlaków, to wciąż można tam znaleźć coś cennego – wspomnienie, historię, cień siebie sprzed lat.
CeCe: Nie jadasz mięsa. Zatem, jakie danie lubisz naj, naj? Gdzie zjadłeś w najlepsze danie i co to było?
D.G. Nie jem mięsa od ponad 20 lat. Zaczęło się jako manifest, który z czasem stał się stylem życia. Lubię jeść, lubię odkrywać nowe smaki – choć odkrycia bywają różne, bo nowe nie zawsze znaczy dobre. 😉
Moim niekwestionowanym numerem jeden są pierogi. Klasyki: ruskie, z kapustą, z kaszą gryczaną i białym serem – absolutnie tak. Owocowe? Nie dla mnie. Chyba że ktoś naprawdę przekona mnie, że to danie, a nie deser. Mam z pierogami jakiś sentyment – są jak powrót do domu, do dzieciństwa. Jakby zamknąć w cieście ciepłe wspomnienie.
Mam ogromną słabość do kuchni indyjskiej. Dobre samosy, aromatyczne dahl, parujące curry – najlepiej smakują jedzone na plastikowym talerzyku przy ruchliwej ulicy, gdzie warunki sanitarne są raczej życzeniem niż rzeczywistością. Ale smak? Smak zostaje na zawsze. Każdy dzień w Indiach zaczynałem od masala chai – czegoś pomiędzy bawarką a magicznym naparem z przypraw. Po powrocie próbowałem to odtworzyć – czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem. W Polsce w restauracjach hinduskich zdarza się, że masala chai jest… poprawna. Ale do tego indyjskiego poranka jeszcze jej daleko.
Z napojów – zdecydowanie zielona herbata. Idealna do pracy, do czytania, do kontemplacji. Ma w sobie coś czystego, klarownego – jak myśl, która dopiero się rodzi. No i kawa – odkrycie późniejsze, ale mocne. Paradoksalnie dzięki… baklawie. To ona nauczyła mnie kawy – w Czarnogórze, gdzie spędzałem kilka kolejnych urlopów, baklawa i kawa stanowiły nierozerwalne połączenie. Wcześniej ten napój był dla mnie czymś niezrozumiałym – teraz to prawie codzienny rytuał.
Mam też nieuleczalną słabość do wszystkiego, co wychodzi z piekarni. Drożdżówki, bułki, chlebki, wypieki wszelkiej maści – nie przejdę obojętnie. Wyjątek stanowi lubelski cebularz. W każdym kraju pierwsze kroki kieruję do lokalnej piekarni, a na Bałkanach te poszukiwania przybrały wręcz formę kulinarnej misji. Czarnogóra – burki z serem. Śniadanie, obiad i kolacja przez tydzień – tak, da się. I nie mam z tym najmniejszego problemu. Tam właśnie, w Ulcinj, znalazłem też najlepszą baklawę. Tak mi się wydawało… dopóki nie trafiłem do Turcji. Wersje baklawy tam – dziesiątki, a każda lepsza od poprzedniej.
A gdzie było najgorzej? Niestety – Ameryka Łacińska. Mam wrażenie, że wszystko tam pachnie kukurydzą, której – delikatnie mówiąc – nie jestem fanem. Do tego bariera językowa nie pomaga – „bez mięsa” bywa tam rozumiane jako „może być z kurczakiem”. Meksyk i Chile były dla mnie niestety kulinarnym rozczarowaniem.
Ale na szczęście
świat jest duży, smaków nie brakuje – a ja nadal szukam. Czasem na ulicy, czasem w małej cukierni, czasem w piekarni ukrytej za rogiem. Bo dobre jedzenie, zwłaszcza to bezmięsne – to nie tylko smak, ale i historia miejsca. I człowieka, który je przygotował.
CeCe: Ulubione danie było. Teraz podziel się tym, jaka muzyka Cię kręci, co lubisz czytać? Co polecasz do słuchania i czytania? Czy literatura podróżnicza, krajoznawcza Cię kręci?
D.G. Muzyka od zawsze była integralną częścią mojego świata. W młodości służyła mi jako forma manifestacji – to, czego słuchałem, było jak kod, szyfr wyrażający odrębność. Pomagała też odnaleźć się w gąszczu relacji z innymi – wystarczyło spojrzenie na czyjąś playlistę, by wiedzieć, czy jesteśmy z tej samej bajki. Dziś ten filtr stracił nieco na znaczeniu, ale wciąż lubię zapytać kogoś: „Czego słuchasz?”. Bo muzyka to dla mnie nieustannie żywa mapa.
Co mnie kręci? Łatwiej byłoby odpowiedzieć, czego nie słucham. Ale zostając po jasnej stronie mocy, oto kilka punktów odniesienia – muzycznych przystani, do których wracam: Iron Maiden, Pidżama Porno, Sexy Suicide, Dead Can Dance, Prodigy, Molchat Doma, Orkiestra Na Zdrowie, Lady Pank, Bob Dylan, Dezerter, Nirvana, Agnes Obel, Sigur Rós. I – jak mawiał klasyk – „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”, więc wszelkie covery i nowe aranżacje – jestem na tak.
A czytanie? Czasem żartuję, że najlepszym sposobem na skrócenie listy „do przeczytania” byłoby… przestać czytać. Ale oczywiście nie potrafię – każda książka rodzi kolejne pytania, odsyła do kolejnych autorów, nazwisk, epok. To jak turlanie się kamieniem po stoku – im dalej, tym szybciej i więcej.
Szczególne miejsce zajmuje u mnie literatura rosyjska. Zaczęło się od Rybakowa, potem przyszedł Bułhakow i Dostojewski – i już wiedziałem, że to przestrzeń, w której zostanę na dłużej. Nawet próbowałem uczyć się rosyjskiego, żeby czytać w oryginale – ostatecznie bez sukcesu, ale fascynacja została. Obok Rosji – literatura z miejsc „nieoczywistych”: Estonia, Słowacja, Ameryka Południowa. I dwa gatunki, które często u mnie goszczą: dystopia (szczególnie ta pesymistyczna, surowa) i realizm magiczny (bo lubię, gdy świat codzienny lekko się rwie i pojawia się coś… innego). Próbuję też poezji – z miernym skutkiem, ale próbuję.
Długo moją ulubioną formą był reportaż. Traktowałem go jako sposób na poznawanie świata – nowych miejsc, kultur, ludzi. Ale też jako lustro – lubiłem sprawdzać, jak inni postrzegają przestrzenie, które sam znam. Co zauważyli, czego nie dostrzegli, co ich zachwyciło, co znudziło. To było interesujące ćwiczenie w różnicy perspektyw.
A literatura podróżnicza? Czytam, choć coraz rzadziej. Mam wrażenie, że wiele z niej staje się dziś „łatwa i przyjemna” – oparta na medialnych twarzach, chwytliwych hasłach i kolorowych zdjęciach. Brakuje mi w niej autentyczności, głębi, refleksji. Dawna literatura górska niosła ze sobą pokorę, kontemplację, opowieści o samotności i przemijaniu. Dzisiejsza wersja to często lifestylowy poradnik w stylu „jak zdobyć Koronę Gór Polski w weekend”.
Góry stają się tłem do selfie, a nie przestrzenią duchowego doświadczenia. I to przekłada się na sposób pisania: szybko, efektownie, ale płytko. Mało tam porażek, wątpliwości, zmagania – a dużo narracji sukcesu, kreowanej na potrzeby „heroicznej podróży bohatera”.
Ale w tym tłumie da się wyłowić prawdziwe perełki – i kilka z nich z czystym sercem polecam: Art Davidson „Minus 100 stopni”, Joe Simpson „Dotknięcie pustki”, książki Roberta Macfarlane’a – subtelne, mądre, zanurzone w krajobrazie i refleksji.
- Jakiego pytania Ci nie zadałam, a chciałbyś by Ci go zadano?
Może to niezadane pytanie w wywiadzie mogłoby brzmieć tak: Gdzie czujesz się „na swoim miejscu”?
Odpowiedź, którą mógłbym dać, zaczyna się od zdania, które napisałem ponad 25 lat temu w swoim „podróżniczym zeszycie”: „Wyruszam, aby móc wrócić.” To było podczas mojej pierwszej „wielkiej” wyprawy — autostopem w Sudety, z wielkim plecakiem, listą szczytów do zdobycia i sercem pełnym niewiadomych.
Wtedy myślałem, że to właśnie droga będzie tym miejscem. Że wędrowanie będzie domem. I choć droga wciąż mnie woła, dziś wiem, że na swoim miejscu jestem… u siebie. W domu, na lubelskiej wsi. Przez lata miałem poczucie, że jestem tu tylko gościem, kimś tymczasowym, nachodźcą. Ale coś się zmieniło. Zacząłem odkrywać tę przestrzeń — i siebie w niej.
Odnalazłem swoje „Beskidy” w okolicach Batorza, w zachodniej części Roztocza. Mam swoją rzekę, która płynie tuż przy mojej działce — znam miejsce, gdzie się rodzi. Mam swoje pola, które lubię przecinać biegiem o poranku. Mam kapliczkę na rozstajach dróg, przy której zawsze się zatrzymuję.
To nie jest spektakularne „miejsce na Instagramie”. Ale to jest moje miejsce. I kiedy tam jestem — oddycham pełniej. I czuję, że wróciłem.
Dziękuję za tę rozmowę, za wspólną wędrówkę. Za pytania, które nie zatrzymały się na powierzchni, ale zaprosiły do zejścia głębiej — w myśli, wspomnienia, doświadczenia. Za podróż, którą mogłem odbyć, nie ruszając się z miejsca — a która okazała się równie prawdziwa i poruszająca, jak te odbywane z plecakiem i mapą w dłoni. To był piękny pretekst do zatrzymania się, przyjrzenia się sobie z innej perspektywy, uporządkowania tego, co zwykle tylko miga na obrzeżach codzienności.
Cieszę się, że mogłem podzielić się kawałkiem swojej drogi. Może ktoś, kto przeczyta ten wywiad, znajdzie w nim coś dla siebie.
CeCe: Ja również dziękuję za dłuższą i głębszą rozmowę nie tylko o górach i podróżach. Choć nie ma już miejsc, które dawniej określano jako „ubi leones” – miejsca nieznane – każda podróż niesie nowe emocje, wrażenia i spojrzenie na siebie samego. Pięknie zakończyłeś wywiad refleksjami na temat życia i swojego miejsca we wszechświecie. Damian, teraz czekam na Twoją książkę. Gatunek nie wydaje mi się istotny. Życzę wszystkiego najpiękniejszego.
Maj 2025
0 komentarzy